Między Turnauem a Maleńczukiem?
Koncert Roberta Kasprzyckiego w Kiełczynie zmienił jesienny spleen w pełne entuzjazmu spotkanie wybitnego artysty z zadowoloną publicznością.
Ponadgodzinny występ w niczym nie przypominał szablonowego koncertu piosenki autorskiej czy poezji śpiewanej. Robertowi Kasprzyckiemu daleko bowiem do jakichkolwiek stereotypów.
Artysta naturalnie łączy krakowski stand-up z klasycznym koncertem, a poczucie humoru z czasem gorzką, lecz bardzo wnikliwą refleksją nad kruchą ludzką egzystencją. Swobodnie pokazuje rockowy pazur, gdy płynnie porzuca liryczny nastrój.
Z wrodzonym wdziękiem, którego mogłoby mu pozazdrościć wielu twórców, przewodniczył słuchaczom w podróży przez pokaźny zbiór albumów. Erudyta i poeta w jednej osobie przypomniał największe szlagiery z imponującego dorobku fonograficznego.
Mimo świetnej koniunktury, towarzyszącej pierwszej płycie opublikowanej przez Pomaton EMI (światowej renomy wydawcę) do dziś pozostał niezależny. - Niektórzy krytycy sytuują mnie między Turnauem a Maleńczukiem - mówi artysta i świetnie wypełnia tę przestrzeń. Dobrze czuje się na niezagospodarowanej niwie, choć proza życia nie pozostawia dziś zbyt wiele przestrzeni na poetyckie uniesienia.
- Chyba każdy odczuwa potrzebę, by odreagować coraz bardziej osaczającą nas rzeczywistość, a ponieważ potrafię obśmiewać rzeczy, które mnie dołują, to piosenki są dla mnie formą ratunku - przyznaje.
Nietuzinkowy poeta, utalentowany pieśniarz i kompozytor w niedzielny wieczór pomógł widzom (szczelnie wypełniającym salę kameralną kiełczyńskiego pałacu) oderwać się od jesiennej nostalgii. Dla wielu pozostanie największym odkryciem kończącego się roku.
Galeria